Kliknij tutaj --> 🐄 duże dzieci to nie igraszka
Gwiazdorska obsada komedii "Duże dzieci" powraca (w ekscytująco rozszerzonym składzie), by dać wam jeszcze więcej śmiechu tego lata w filmie "Jeszcze większe dzieci". Lenny (Adam Sandler) przeprowadził się z Los Angeles do rodzinnego miasteczka, tam gdzie się wychował. Tym razem to on i jego przyjaciele dostaną lekcję życia od
Jeszcze Większe Dzieci (2013) Odblokuj dostęp do 14369 filmów i seriali premium od oficjalnych dystrybutorów! Oglądaj legalnie i w najlepszej jakości. Włącz dostęp. Dodał: smigly40. Po trzech latach od pamiętnych wakacji Lenny przeprowadził się do rodzinnego miasteczka. Tym razem to on i jego przyjaciele dostaną lekcję życia od
Duże Dzieci (2010) Odblokuj dostęp do 14369 filmów i seriali premium od oficjalnych dystrybutorów! Oglądaj legalnie i w najlepszej jakości. Piątka przyjaciół z dzieciństwa spędza razem ze swoimi rodzinami weekend w domku nad jeziorkiem. Podczas pobytu wracają do dawnych wspomnień i pokazują pociechom, jak się kiedyś bawiono.
nie duże. Poprawna jest pisownia łączna: "nieduże". Przykłady: Kupiliśmy nieduże mieszkanie na obrzeżach miasta. Te pieski raczej są nieduże, nie powinienem mieć z nim kłopotów. Udało mi się kupić ten samochód za nieduże pieniądze, jestem z niego bardzo zadowolony.
2022-03-27 - "Wiślana opowieść" - spektakl teatralny dla dzieci wykonaniu Teatru Lalek Igraszka - 56407 - Portal kapele.net
Comment Trouver Mon Mari Sur Un Site De Rencontre. Chodzi o inwestowanie za pomocą smartfona – zjawisko, które nabrało rozpędu na Wall Street podczas pandemii, a w ostatnim czasie rozprzestrzeniło się także na rynkach europejskich. Osoby młode często nie zdają sobie sprawy z ryzyka, jakie wiąże się z inwestycją szczególnie w kryptowaluty oraz instrumenty wykorzystujące wysoką dźwignię finansową. Jednocześnie media społecznościowe umożliwiają rozpowszechnianie nieautoryzowanych porad handlowych, które coraz częściej są dostępne w formie krótkich materiałów filmowych, prezentujących głównie funkcjonalności danej aplikacji lub podpowiadających, który instrument daje wyższy zysk. O wiele mniej pojawia się informacji o zasadach obrotu instrumentami, wyboru optymalnego portfela inwestycyjnego czy formy zabezpieczenia się przed ryzykiem. Połączenie braku dostatecznej wiedzy i traktowanie aplikacji inwestycyjnych jak gier komputerowych to prosty przepis na porażkę. W przypadku inwestowania własnych oszczędności nie mamy kolejnego życia, aby zacząć przygodę od nowa. Niewłaściwe kliknięcie w aplikacji mobilnej może skutkować spadkiem wartości portfela, a w najgorszym przypadku – jego wyzerowaniem. Aplikacje mobilne służące do inwestowania zawierają wiele funkcjonalności, w atrakcyjny sposób pokazują notowania instrumentów, różnego typu wskaźniki oraz komentarze innych użytkowników. Jest to już nie na wyciągnięcie ręki, lecz pod ręką. Czym się różni zdobywanie kolejnego „levelu" w grze od zwiększania wartości naszego portfela? Niestety, różnica jest dość znacząca. Po zakończeniu gry pozostają u nas tylko emocje pozytywne ze zwycięstwa lub negatywne z porażki. W przypadku inwestycji, w zależności od ich wyniku, zmienia się wartość naszego portfela, czyli posiadanych przez nas aktywów. Dlatego tak ważne jest odpowiedzialne podejście do inwestowania. Jedną z rozważanych przez Unię propozycji jest wprowadzenie nowych zasad w zakresie realizacji zleceń tak, aby zwiększyć bezpieczeństwo tego procesu. Innym proponowanym działaniem jest zachęcanie inwestorów do lokowania swoich środków w fundusze akcji lub wsparcie finansowania tzw. Zielonego Ładu. Potwierdzają to przedstawiciele banków europejskich, którzy zauważają, że potrzeba więcej działań, aby wykorzystać ogromne oszczędności w krajach Unii dla zielonej gospodarki. Na kwestie działania młodych ludzi na rynku kapitałowym uwagę zwróciła również amerykańska SEC. Z przeprowadzonych przez amerykański nadzór analiz wynika, że wielu brokerów, a także robodoradców coraz częściej korzysta z analiz opartych na sztucznej inteligencji, funkcji podobnych do gier wideo i innych podpowiedzi behawioralnych, aby zachęcić mniej doświadczonych inwestorów do aktywnego zawierania transakcji akcjami lub innymi instrumentami finansowymi. W odpowiedzi SEC ogłosiła wprowadzenie silniejszego nadzoru w procesie dopuszczania aplikacji wspomagających handel na giełdzie. Ignacy Krasicki w bajce „Dzieci i żaby" opisuje zachowanie niesfornych chłopców, którzy urządzili sobie wieczorną zabawę nad stawem pełnym żab. Jedna z nich nie wytrzymała i powiedziała: „Chłopcy przestańcie, bo się źle bawicie. Dla was to jest igraszką, nam idzie o życie". Ta puenta może być również ważnym ostrzeżeniem dla młodych osób, które zaczynają swoją przygodę z rynkiem kapitałowym. Dobrze, aby wcześniej zrozumieli zasady jego funkcjonowania, odpowiedzialnie zainwestowali pieniądze i zostali tutaj na dłużej.
Moje dzieci często zwracają uwagę innych. Najpierw rzuca się w oczy to, że mamy trzy dziewczynki. Ludzie zaczepiają, zachwycając się ładnymi pociechami. To miłe. Najczęściej jednak na pierwszy plan wysuwa się fakt, że mamy bliźniaczki. Czasem ubieram je tak samo, bo zwyczajnie to lubią i gdy jednej założę żółtą bluzkę, a drugiej zieloną to mamy bunt na pokładzie. Nie szarpię się z nimi o to. Pewnie gdy dorosną to będą chciały wyglądać inaczej, więc nie ingeruję w ich wybór. Poza tym to tylko dzieci. I tylko ubranie. Kiedy jednak maszerują przed nami dwie wielookie blondynki ubrane w jednakowe sukieneczki, ludzie zwracają na nie uwagę. Większość po prostu się uśmiecha. Część głośno komentuje: „O popatrz, bliźniaczki!”. Takich sytuacji mieliśmy w tym roku nad polskim morzem mnóstwo. Czy mi to przeszkadza? Wcale. Zdarza się jednak, że na środku ulicy trafia mnie szlag. Mija nas starsza pani. „Jakie ładne dziewczynki! To bliźniaczki?”. Pytanie standard, więc mnie nie rusza. Odpowiadam grzecznie. Wtedy pani pochyla się nad moimi córkami : „A jak macie na imię?” Paula od razu chowa się między moimi nogami. Lila łapie za rękę tatę i zasłania ręką twarz. „Takie duże dziewczynki i się wstydzą?” – pani się oburza. „A dacie cześć?”. Moje maluchy jeszcze bardziej skręcają się w sobie. Pani patrzy na mnie licząc na to, że je zachęcę albo zmuszę do przywitania się. Ale na marne. Nie reaguję. Dlaczego? Bo moje dzieci są wstydliwe. Tak samo jak nieśmiała była ich siostra, a teraz wyrosła na przebojową dziewczynę. Nie zmuszam swoich dzieci do czynności, na które nie mają ochoty. Dla starszej pani to było tylko „cześć”, dla moich dzieci mogło to być równoznaczne z „możesz stanąć na uszach?”. Być może cała sytuacja wydała się niegrzeczna. Nie zastanawiam się nad tym. Z drugiej strony obca osoba nie powinna liczyć na to, że wezmę rękę dziecka i podam jej ją, bo ona miała na to ochotę. Nie czuję też potrzeby w obecności dzieci tłumaczyć komuś, że są nieśmiałe albo przepraszać za ich zachowanie. Takie sytuacje roją się na co dzień i niestety nie dotyczą tylko ludzi spotkanych na ulicy. Spotkanie rodzinne. Jakaś uroczystość, święta, urodziny. I nagle słyszę: „A umiesz już liczyć do dziesięciu?”, „A co to za kolor? Nie wiesz? A ten? No powiedz, który to czerwony?”, „A mama już nauczyła cię jakiegoś wierszyka?” Moje dziecko ewidentnie nie ma ochoty pokazywać, że zna wszystkie kolory, że liczy albo recytuje. Ja znów milczę, a w oczach innych widzę nadzieję na to, że zmuszę swoje dziecko do bycia małpką z cyrku. Nic z tego. Jeśli będzie miało ochotę to nawet szpagat pokaże, jeśli nie to włączcie sobie wiadomości w tv, tam dają niezły cyrk. Nikt nigdy nie zmusi moich dzieci do niczego. Nie pozwolę na to. Wcale nie dlatego, że jesteśmy zadufani w sobie i nosimy wysoko głowy. Zwyczajnie nie czuję potrzeby chwalenia się nimi, pokazywania ich zdolności i robienia z nich pacynek, by ktoś mógł pociągać za sznurki. Czasem, gdy ktoś chce przywitać się z dziewczynkami, próbuję po prostu zapytać czy mają na to ochotę. Bo być może chcą, ale nie pozwala im na to nieśmiałość. Nie mają przecież z tym problemu, gdy wita się z nimi osoba, którą znają. Kiedy jednak słyszę stanowcze „nie” lub widzę, że mała chce zapaść się pod ziemię, nie zmuszam i nie namawiam. Trzyletnie dziecko ma prawo się bać, ma prawo nie chcieć, ma prawo odmówić. I to wcale nie dlatego, że jest źle wychowane lub niegrzeczne. Szkoda, że część dorosłych tego nie rozumie.
Kategoria: Zimna wojna Data publikacji: Wymyślne i okrutne tortury trwały całe miesiące. Taryfy ulgowej nie stosowano nawet wobec ciężarnych kobiet czy dzieci. W czasach stalinowskiego terroru w więzieniach, aresztach tymczasowych i obozach pracy życie straciły dziesiątki tysięcy ludzi poddanych bestialskim metodom śledczym. Ubecy byli prawdziwymi potworami. Byli to ludzie zdemoralizowani, niestabilni emocjonalnie, alkoholicy i analfabeci. Zmieniali życie swoich ofiar w piekło, które podsumował katowany miesiącami rtm. Witold Pilecki: Ja już żyć nie mogę […], mnie wykończono. Bo Oświęcim to była igraszka. Ptaszek ma śpiewać Powołany w 1944 roku aparat bezpieczeństwa stanowił zbrojne ramię komunistów, konieczne do utrzymania władzy w Polsce. Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego dysponowało ogromnymi funduszami, przekraczającymi budżet wielu innych kluczowych resortów. Pod koniec 1944 roku bezpieka zatrudniała około 2500 osób, rok później już około 24 000 a w 1953 roku – ponad 33 000 funkcjonariuszy cieszących się wieloma przywilejami. Katownie UB nie wyglądały lepiej (fot. Klearchos Kapoutsis, CC BY Nie znamy dokładnej liczby aresztowanych przez bezpiekę za tak zwane działalność antypaństwową. Jeśli wierzyć danym ówczesnego Departamentu Więziennictwa, w okresie 1945–1953 przez więzienia i obozy przewinęło się około 1 000 000 osób. Minister Bezpieczeństwa Publicznego Stanisław Radkiewicz tak wypowiadał się na temat metod działań aparatu bezpieczeństwa: autorytet siły, przemocy, stanowi rezerwę, do autorytetu uciekać się należy wtedy, gdy trzeba bić, aresztować, osadzać. Wtedy postawa musi być bezwzględna. Witold Pilecki w czasie procesu. Wkrótce miał zostać skazany na śmierć i zapomnienie (fot. domena publiczna). W bezwzględną postawę wierzył dyrektor Departamentu Śledczego (III) MBP płk Józef Różański, który wyznawał zasadę, że ptaszek ma śpiewać. Był sadystą czerpiącym satysfakcję z katowania więźniów. Włodzimierz Lechowicz usłyszał od niego: Zdechniesz wtedy, kiedy my zechcemy, ale przedtem sto razy przeklniesz chwilę, kiedy cię matka urodziła. Będziemy wypruwać z ciebie żyły i łamać ci kości, a w drugim pokoju będziemy je składać na nowo – aż do skutku i jak długo zechcemy. Zobacz również:Jak wyglądał zwyczajny dzień w więzieniu politycznym Jaruzelskiego?Żydowska ubecja? Przypominamy sylwetki pięciu stalinowskich oprawców, którzy bez wątpienia byli PolakamiMłodzież zbyt patriotyczna. Jaki los czekał nastoletnich bohaterów w stalinowskich więzieniach? 49 rodzajów tortur Ubeccy kaci kopali i bili przesłuchiwanych pięściami, a także pejczami, linkami powleczonymi gumą, gumowymi pałkami, skórzanymi pasami z metalowymi sprzączkami, pękami kluczy czy kolbami karabinów. Kazimierz Moczarski, w czasie okupacji szef Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK, doświadczył aż 49 rodzajów tortur. Pisarz wymienił je w liście do Naczelnej Prokuratury Wojska Polskiego w Warszawie z 24 lutego 1955 roku. Oprócz najwymyślniejszych sposobów bicia wyliczył też między innymi wyrywanie włosów z różnych części ciała (w tym z narządów płciowych), miażdżenie palców, wyrywanie paznokci, przypalanie płomieniem lub papierosem i wielodniowe pozbawianie snu. Metody śledcze UB doskonale zapamiętał także Stanisław Krupa, niegdyś żołnierz Batalionu „Zośka” AK, osadzony w niesławnym X Pawilonie więzienia mokotowskiego na Rakowieckiej w Warszawie. Jego relację cytuje w swojej książce „Bohaterowie z dołów śmierci” Waldemar Kowalski: Kiedy moi oprawcy stwierdzili, że bicie już na mnie nie działa, sięgali po inny sposób. Wiązano mi ręce oraz nogi i sadzano na haku (…). Boże, cóż to za koszmarna tortura! Cały ciężar ciała spoczywa na centymetrowej grubości końcówce wbitego w ścianie i zagiętego (…) żelaznego haka. W dodatku sadzają cię tak, żebyś opierał się na kości ogonowej. Nawet niewielkie poruszenie powoduje, że hak wbija się w odbytnicę. Ława oskarżonych w czasie procesu Witolda Pileckiego i jego współpracowników, w tym Tadeusza Płużańskiego, 1948 r. (fot. domena publiczna). Popularną metodą „ujawniania prawdy” było również przetrzymywanie więźnia w mokrym lub suchym karcerze. W pierwszym przypadku celę wypełniano wodą lub szambem. Generał August Emil Fieldorf „Nil” spędził w takich warunkach trzy tygodnie. W drugim wariancie więzień przez wiele dni siedział w całkowitej izolacji, w półmroku, we własnych odchodach. Pojedziecie do Brzezinki Oprawcy nie mieli litości nawet dla ciężarnych kobiet i dzieci. W lipcu 1955 r. Tadeusz Płużański ujawnił przerażające szczegóły śledztwa w piśmie wysłanym z więzienia we Wronkach do Rady Państwa PRL: W stosunku do żony mojej zastosowano system maltretowania, zalewania potokiem rynsztokowych wymysłów, deptania jej godności kobiecej. Szantażowano ją, że jeżeli nie podpisze wszystkiego, co podsuwają jej do podpisu, ja zostanę rozstrzelany. Stanisława Płużańska była wówczas w ciąży. Poroniła wskutek tortur i nie otrzymała żadnej pomocy lekarskiej. Skrajnie wyczerpana traciła świadomość, majaczyła, krzyczała. Doszła do siebie w szpitalu więziennym w Grudziądzu, gdzie niemal umierającą kobietą zajął się tamtejszy lekarz. Gen. August Emil Fieldorf „Nil” był torturowany, a następnie został powieszony w więzieniu na Rakowieckiej (fot. domena publiczna). Nawet dzieci nie traktowano ulgowo. Łódzki IPN postawił dwóm ubekom – Tadeuszowi Królowi i Tadeuszowi Molendzie – zarzuty fizycznego znęcania się nad uczniami szkół średnich w Piotrkowie Trybunalskim i Wolborzu, którzy rozpowszechniali niepodległościowe ulotki. W czasie wielogodzinnych przesłuchań Król bił chłopców pięściami, kawałkiem kabla i gumową pałką. Przywiązywał ich do drążka głową w dół, po czym kopał ich po głowie i żebrach. Z kolei Molenda lubował się w biciu wiszących tak samo dzieci kablem po pośladkach. W aktach sprawy czytamy ponadto, że: krępowano im [uczniom – ręce w nadgarstkach uprzednio przełożywszy je pod nogami, a po przełożeniu kija pod ręce podwieszano […] między dwoma biurkami, kneblowano ich, po czym wlewano wodę do nosa. Napis wyryty przez jednego z więźniów w jednej z cel dawnej siedziby Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie, w kamienicy na ulicy Strzeleckiej 8 (fot. CC BY-SA PL). Niektórzy przesłuchiwani nie mieli nawet 15 lat. A koszmar dopiero się dla nich zaczynał. Latem 1951 roku większość nastolatków skazano, a wyrok mieli odsiedzieć w obozie „reedukacyjnym” w Jaworznie. Jerzy Biesiadowski, jeden z torturowanych chłopców, a w III RP oskarżyciel posiłkowy w procesie swoich oprawców, relacjonował: Więźniowie dobrze zapamiętali komendanta Salomona Morela. Podczas pierwszego apelu powiedział do nas: „Nie przeżyjecie, pójdziecie do Brzezinki. Chyba, że będziecie posłuszni”. Jerzy Kmiecik dodawał: Na powitanie usłyszeliśmy od Morela: „Nie przyjechaliście tu po to, aby żyć, ale zgnić”. Sądziłem, że trafiliśmy do Oświęcimia. Do tych nielicznych oprawców, których dopadła po latach sprawiedliwość, należał też Mieczysław Wybraniec, skazany na 6 lat więzienia, choć prokurator domagał się wyższej kary. Był ponoć tak okrutny, że nawet koledzy nazywali go katem, a przełożeni ukarali go za to, że zamęczył przesłuchiwanego w czasie śledztwa. Wyroku doczekał tylko jeden z maltretowanych więźniów. Bandytę nago do dołu Z ustaleń IPN wynika, że łącznie w okresie stalinizmu wydano w Polsce ponad 8 000 wyroków śmierci. Prawie 5900 z nich orzekły sądy wojskowe (wykonano niemal 50%). Jeden ze świadków cytowanych przez Władysława Kowalskiego w „Bohaterach z dołów śmierci” opisał przebieg egzekucji: (…) co najmniej trzech strażników prowadziło skazańca do starej kotłowni, w południowo-zachodniej części podwórza więziennego. Trzymany pod ręce przez dwóch strażników wchodził do środka. Kiedy przekroczył próg – padał strzał w tył głowy, w potylicę. Na ogół jeden strzał wystarczał. Ci, którzy zabijali, mieli wprawę, nie chybiali, za pierwszym strzałem rozwalali mózg. Zmarłych i zabitych dzielono na cztery kategorie: zmarły w więzieniu, samobójca, stracony na mocy wyroku oraz „bandyta”, czyli zwykle żołnierz podziemia niepodległościowego. Tylko ciała samobójców i skazanych na karę śmierci naczelnik mógł wydać rodzinie za zgodą szefa WUBP, po uzgodnieniu z miejscowym prokuratorem. Inne trafiały do bezimiennych grobów. Tablica upamiętniająca ofiary więzienia na Rakowieckiej umieszczona na jego murach (fot. Wistula, CC BY-SA Ciała chowano w miejscach kaźni lub na nieuczęszczanych, odosobnionych terenach, jak Pola Mokotowskie czy Las Kabacki. W pierwszych latach stalinizmu zamordowani trafiali też w rejon Toru Wyścigów Konnych na Służewcu. Szczególnie hańbiące było grzebanie na wysypiskach śmieci czy w dołach kloacznych. „Bandytów” często oddawano do zakładów anatomii, gdzie ich szczątki służyły jako materiał do ćwiczeń dla studentów medycyny. Od wiosny 1948 roku miejscem pochówku dla zamordowanych stał się teren tuż przy murze Cmentarza Powązkowskiego, czyli dzisiejsza „Łączka”. Najwyżej dwumetrowe doły kopano jeszcze za dnia. Więźniów grzebano bez trumien, często po kilku w jednym dole, nago lub w bieliźnie, czasem w papierowych workach po cemencie. Zdarzało się, że ubierano ich w mundury Wehrmachtu. Z relacji strażnika Władysława Turczyńskiego, który zajmował się grzebaniem ciał więźniów, wynika, że spoczywa tam prawie 300 osób. Co z pozostałymi? Historyk Krzysztof Szwagrzyk pisał, że w latach 1944–1956 na samym Mokotowie śmierć poniosło ponad tysiąc osób. Do tego należy doliczyć setki ofiar z więzień w Białymstoku, Krakowie, Lublinie, Wrocławiu i innych miastach. Kwatera na Łączce na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach, gdzie spoczywa wiele ofiar Więzienia Mokotowskiego na Rakowieckiej (fot. Zlisiecki at CC BY-SA Rodziny często nie wiedziały, jak zmarli ich bliscy, i w wielu przypadkach do dziś nie znają miejsc ich spoczynku. Do tej pory na „Łączce” znaleziono szczątki ok. 200 osób, publicznie poinformowano o identyfikacji 40 z nich. Pracami ekshumacyjnymi kieruje dr Szwagrzyk. Autorowi „Bohaterów z dołów śmierci” powiedział, że dziś to dla Polaków sprawa święta. *** „Bohaterowie z dołów śmierci” to publikacja poświęcona ludziom, którzy „żyją”, choć już dawno zostali zamordowani. Sądzonym, ale pozbawionym prawa do obrony. Tym, o których – jeśli przyjrzeć się intencjom katów – mieliśmy mówić tylko mimochodem, widząc w nich bandytów, pospolitych zbrodniarzy, zdrajców narodu, antypaństwowych szkodników. Bohaterom, którzy ginęli w kazamatach więzienia mokotowskiego po odczytaniu sentencji wyroku, rzekomo „w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej”. Bibliografia: Waldemar Kowalski, Bohaterowie z dołów śmierci, PWN, Warszawa 2016. Tadeusz M. Płużański, Bestie, 3S Media, Warszawa 2011. Tenże, Zbrodnie bez kary, Biblioteka Naszej Polski, Warszawa 2012. Ryszard Terlecki, Miecz i tarcza komunizmu. Historia aparatu bezpieczeństwa w Polsce 1944–1990, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007. Ryszard Walicki, Tortury w Polsce 1945–1955 i współcześnie, Książka i Prasa, Warszawa 2013. Zobacz również
fot. Adobe Stock, contrastwerkstatt Pamiętam swój pierwszy dzień w pracy. Byłam bardzo szczęśliwa, że udało mi się ją zdobyć. Przyjechałam ze wsi do dużego miasta i okropnie się bałam. Wszystko wydawało mi się takie obce, czułam się prowincjonalną gąską. W dodatku dopiero co zaczęłam studia, nie miałam żadnego doświadczenia. Idąc na rozmowę kwalifikacyjną, myślałam, że mnie odrzucą. Tym bardziej że kobieta, która ze mną rozmawiała, była strasznie zasadnicza, taka… zimna i wyniosła. Ale udało się! Spodziewałam się zobaczyć ją znowu przy podpisywaniu umowy, tymczasem za za biurkiem siedział młody facet. Na jego widok zachowałam się jak kretynka. Nawet nie chodzi o to, że był przystojny. Po prostu… oczarował mnie. Zadurzyłam się od pierwszego wejrzenia! Nie mam pojęcia, co on sobie o mnie pomyślał i czy zauważył moje zmieszanie. Kiedy weszłam, wstał, przywitał się ze mną i poprosił, żebym usiadła. – Witamy w firmie – uśmiechnął się. – Miło mi panią poznać. Proszę, tu są gotowe papiery, tak jak się pani umawiała z panią Basią – etat na okres próbny i na razie taka stawka. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, to potem umowa na czas nieokreślony i podwyżka. Wszystko się zgadza? Rzuciłam okiem w papiery i skinęłam głową, choć właściwie nie wiedziałam, co tam było napisane. Cały czas próbowałam zapanować nad swoimi emocjami. Rozum odzyskałam dopiero wtedy, gdy wyszłam z jego gabinetu. Kiedy wróciłam do biura, dziewczyny zapytały, co i jak. – Spoko – mruknęłam. – Tylko zdziwiłam się, bo rozmawiałam z facetem… – No tak, z prezesem, a z kim miałaś rozmawiać? – zdziwiła się z kolei Jola, moja bezpośrednia przełożona. – Myślałam, że z tą kobietą, która mnie zatrudniała… – wzruszyłam ramionami. – Z Baśką? Nie, ona jest personalną. To znaczy, my tak na nią mówimy – wyjaśniła mi. – Zarządza zasobami ludzkimi czy jakoś tak. No, zajmuje się właśnie rozmowami kwalifikacyjnymi, szkoleniami i takimi tam. Ale to prezes zatrudnia, on podpisuje umowy. Zaproponował mi podwózkę Próbowałam się czegoś o nim dowiedzieć, udając, że to tylko czysta ciekawość. Mam nadzieję, że się przy tym nie czerwieniłam! – Fajny jest, chociaż taki… skryty – opowiadała Jolka przy śniadaniu. – Chyba samotny, w każdym razie żony nie ma. I w ogóle to równy gość. Nie czepia się, nie zwalnia, nawet premie daje. Po raz kolejny zobaczyłam go dopiero po miesiącu. Siedziałam wtedy w pracy sama, po godzinach, bo się nie wyrabiałam. On wychodził i zajrzał do biura, gdyż zobaczył zapalone światło. – A co pani tu jeszcze robi? – zapytał, wkładając płaszcz. – Zamykamy, do domu. – Ojej! – zmartwiłam się szczerze. – A ja mam jeszcze tyle pracy! – Robota nie zając, nie ucieknie – stwierdził prezes. – Szybciutko, proszę się zbierać, bo muszę wszystko pozamykać. Zostawiłam papiery i pozbierałam swoje rzeczy. Czekał na mnie przy drzwiach. – A samochód pani ma? – spytał, kiedy wychodziliśmy. – Może panią podrzucić? – Nie mam – zawahałam się. – A dokąd pan jedzie? Jak w stronę miasta, tobym się zabrała. Mieszkam na Ochocie. – A to po drodze. Podwiozę panią. Dobrze prowadził. Spokojnie, równo. W ogóle był taki spokojny… Przez cały czas wypytywał mnie, co robię w czasie wolnym, jak mi się mieszka w Warszawie i skąd pochodzę. Gdy usłyszał, że z okolic Dęblina, uśmiechnął się. – Mój dziadek się tam urodził – powiedział. – Mieszkał w takiej małej wsi, Skoki czy Skoków… Nie pamiętam. Lubiłem słuchać wieczorami jego opowieści. Dobrze mi było w tym samochodzie. Padał deszcz, a tu tak ciepło i sucho. Jacek – tak kazał na siebie mówić prezes – dużo opowiadał o swojej rodzinie. Jego głos był miękki, kojący. Mało brakowało, a zasnęłabym! – Gdzie teraz? – zapytał, gdy już podjechaliśmy na moje osiedle. – Ależ ja sobie dojdę, nie trzeba… – było mi głupio, bo miał mnie podrzucić, a on mnie podwiózł pod sam dom! – Gdzie dojdziesz?! Deszcz leje, podwiozę cię, to nie problem – odparł. Zaczęłam grzebać w torbie w poszukiwaniu parasola, ale – niestety – został w przedpokoju. Jacek bez słowa wyłączył silnik, wyszedł i otworzył mi drzwi, rozpościerając nade mną swój parasol. – Dziękuję. Naprawdę – powiedziałam, wyciągając rękę na pożegnanie. – Nie ma za co – uśmiechnął się i przytrzymał ją przez chwilę. – Do jutra. Jestem kretynką, ale byłam szczęśliwa! Nie, żebym sobie coś wyobrażała. Po prostu mi pomógł. Lecz mimo wszystko… Odtąd Jacek często mnie podwoził, zwłaszcza gdy zostawałam dłużej w pracy. I muszę przyznać, że zdarzało mi się czasem przeciągać robotę… Cieszyłam się za każdym razem, gdy mogłam siedzieć z nim sam na sam w samochodzie, gdy rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Tam był szefem, tu… Czy ja wiem? Kumplem? Doradcą? Mentorem? Zaczęło się od rachunkowości Często wypytywał mnie o studia. Kiedyś przyznałam się, że mam problem z rachunkowością. Następnego dnia przyniósł mi do biura podręczniki i notatki. – To moje jeszcze ze studiów – wyjaśnił. – Może ci się do czegoś przydadzą? Gdy tylko wyszedł, dziewczyny natychmiast się na mnie rzuciły. – Co jest? Przyznaj się – zapytała Jolka. – Wy coś… tego? – dorzuciła Marzena. – Nie, co wy gadacie?! Podwiózł mnie do domu, rozmawialiśmy i powiedziałam, że nie rozumiem rachunkowości – tłumaczyłam się, czując, jak palą mnie policzki. Jakoś je to przekonało. Gdyby wiedziały, co było potem, tak łatwo by nie odpuściły. Bo od rachunkowości się zaczęło. Kilka dni później Jacek znowu mnie odwoził. Zapytał, jak sobie radzę. – Nie wszystko rozumiem – pokręciłam głową. – Teorię niby znam, ale gdzieś robię błąd… No nic, egzamin w sobotę po południu, to jeszcze jest chwila. – A może… – zaczął odrobinę niepewnie. – A może mógłbym ci pomóc? – Jak? – zdziwiłam się. – Już mi pomogłeś, twoje notatki są świetne. – Dobry byłem z rachunkowości. Może ci wytłumaczę? Na przykład jutro, po pracy. Dziś muszę wracać, bo mam umówioną wizytę z kotem u weterynarza. Ale jeżeli mówisz, że wszystko rozumiesz, to tylko kwestia znalezienia błędu. Nie mogłam się doczekać tego piątku. Nieważna ta rachunkowość, ale ON miał do mnie przyjść! Oczywiście w czwartek wieczorem, zamiast się uczyć, pucowałam mieszkanko i piekłam ciasto. A w piątek w pracy siedziałam jak na szpilkach. „Niech już wszyscy sobie pójdą” – myślałam. Lecz tym razem Jacek już o zadzwonił na mój numer służbowy. – Jak nie masz nic bardzo pilnego, to się zbieraj – powiedział. – Egzamin jest ważniejszy niż faktury, szkoda czasu. Wstałam więc i powiedziałam Jolce, że muszę już wyjść, żeby się uczyć. – Uprzedzaj mnie wcześniej następnym razem – mruknęła niezbyt zadowolona. – Musisz to nadrobić w poniedziałek. – Jasne – byłam tak szczęśliwa, że Jacek spędzi ze mną wieczór, że nie przeszkadzał mi nawet jej protekcjonalny ton. Długo zapamiętam tamte pierwsze chwile spędzone z nim sam na sam... Po pierwsze, okazał się znakomitym nauczycielem. Po drugie, widziałam, że naprawdę się martwi, czy zdam. A po trzecie… No właśnie, po trzecie, to kiedy już skończyliśmy się uczyć, został jeszcze dłuższą chwilę. Chwalił ciasto, słuchaliśmy muzyki i widziałam, że wcale nie ma ochoty wychodzić. Było późno, kiedy wstał z fotela z wyraźnym ociąganiem. – Musisz się wyspać – powiedział. – Będę trzymać kciuki. Daj znać, jak ci poszło. I… pocałował mnie na pożegnanie! To jakiś cud, że w ogóle mogłam się skupić na egzaminie, bo nagle cała ta rachunkowości przestała być ważna! Zadzwoniłam do niego, że zdałam, a on zapytał, czy chcę to jakoś uczcić. Od tego wieczoru wszystko się zaczęło. Do niczego wówczas nie doszło – po prostu siedzieliśmy w przytulnej knajpce i opijaliśmy mój sukces. Lecz to wtedy mi powiedział, że chciałby ze mną być… W pracy szybko się zorientowali. – Nie chcę się wtrącać, ale ty się lepiej zastanów – zagadnęła mnie Jolka podczas lunchu. – To jest szef. Starszy od ciebie. Na pewno bardziej obeznany w pewnych sprawach. Zresztą z szefem w ogóle nie jest fajnie flirtować. A ty jesteś młoda i niedoświadczona. Moja mama powiedziała mi wprost: – Córciu, ty jesteś dziewczyna ze wsi, a on prezes z miasta. Pobawi się tobą, a potem zostawi i tyle. A nie daj Boże, dziecko z tego będzie! Nie jestem naiwna, nie wierzę w bajkę o Kopciuszku. Ale wierzę w miłość. I widzę, jak Jacek mnie na patrzy, jak mnie traktuje. Wcale nie ciągnie mnie do łóżka, nie bawi się moim kosztem. Ja go kocham, on mnie chyba także. Z drugiej strony, życie potrafi być okrutne… Kto zatem ma rację? Jolka i mama czy moje serce? Czytaj także:„Córka wpadła w depresję po tym, jak chłopak zostawił ją z dzieckiem. Musiałam zająć się wnuczką i dzięki temu odżyłam”„Żyliśmy spokojnie i biednie, aż mąż zaczął się zadłużać. Córce spodobało się, że tatusia stać na jej kaprysy”„Grałam szczęśliwą singielkę, a w rzeczywistości cierpiałam w samotności. Nie miałam nawet komu powiedzieć >>dobranoc<<”
Więcej wierszy na temat: Życie « poprzedni następny » Życie to nie jest, z losu igraszka, czasem to proza, a czasem fraszka, bywa szczęśliwe, marzeniem tkane, lecz wirus kłuje, nam w sercu ranę. Nie będzie nigdy, tak jak już było, za dużo bólu, rozpaczy żalu, za dużo zła, się już wydarzyło, tańca ze śmiercią, strasznego balu. Wielka samotnośc, brak zaradności, i ta bezsilność, co spokój mąci, że człowiek żyje, w nieznanej złości, która o piekło, go losem trąci. Nie ma już spojrzeń, tych prosto w oczy, bo strach ze żalem, spycha na boki, a ta bezsilność, życie nam toczy, wpycha myślami, gdzieś za obłoki. Myśli sięgają, gdzie wzrok nie sięga, że los niedługo, ich się odmieni, że się nie zamknie, ich życia księga, i doczekają życia jesieni. Kubacki Józef 29-03-2020 Napisany: 2020-03-29 Dodano: 2020-03-29 09:19:06 Ten wiersz przeczytano 541 razy Oddanych głosów: 15 Aby zagłosować zaloguj się w serwisie « poprzedni następny » Dodaj swój wiersz Wiersze znanych Adam Mickiewicz Franciszek Karpiński Juliusz Słowacki Wisława Szymborska Leopold Staff Konstanty Ildefons Gałczyński Adam Asnyk Krzysztof Kamil Baczyński Halina Poświatowska Jan Lechoń Tadeusz Borowski Jan Brzechwa Czesław Miłosz Kazimierz Przerwa-Tetmajer więcej » Autorzy na topie kazap Ola Bella Jagódka anna AMOR1988 marcepani więcej »
duże dzieci to nie igraszka